Czasami, brak oczekiwań to najlepsze, co może się nam przytrafić. Czasami rówie łatwo przeżyć miłą niespodziankę jak też srogie rozczarowanie. Czy Dakota była grzeczna i potulna? Niekoniecznie...
Dorota Rajska
Przede wszystkim Jamis Dakota D29 Team, to rower dla wymagających i doświadczonych entuzjastów MTB. Moje pierwsze spostrzeżenia: full carbon, wysokiej klasy osprzęt, waga w okolicach 10,5 kilograma. Jest na co popatrzeć - Jamis kolejny raz udowadnia, że potrafi zaprojektować zgrabny rower, który nie jest przerostem formy nad treścią. Nowoczesna, potężna i jednocześnie prosta konstrukcja wzbudza zaufanie oraz sympatię. Tak samo jak grafika - wyrazista, ale nieprzytłaczająca kolorystyką i ilością detali (o moich pierwszych wrażeniach możecie przeczytać w pierszej części testu).
Flagowy 29er amerykańskiego producenta aż prosi o przyozdobienie go najlepszymi częściami. A jemu się nie odmawia. Prestiżowe zadanie powierzono głównie amerykańskim markom. Z przodu wyczynowy amortyzator Rock Shox SID, homogeniczny napęd Sram X.0, hamulce Avid X.0. Wisienką na torcie są lekkie i kultowe koła American Classic. Aż przyjemnie popatrzeć.
Na szczęście na patrzeniu moja przygoda z Dakotą się nie zakończyła i miałam okazję sprawdzić jak sprzęt, o którym wcześniej tyle czytałam i poźniej sama pisałam, sprawdza się w praktyce. Już pierwszego dnia wybrałam się na niej do pracy...
Droga zaczyna się wyboistą, piaskową ścieżką. Są jeszcze w Warszawie miejsca niewybetonowane. Powoli rozpędzam się wyczuwając rower. Zawsze zaczynam od sprawdzenia amortyzatora. SID działa jak marzenie. Leciutko pracuje i pochłania wszystkie nierówności. Bawię się blokując i odblokowując zawór. Wygodniej byłoby z kierownicy, ale tragedii nie ma. Czuję ewidentną różnicę przy zamkniętym skoku. Nie da się zapomnieć go odblokować - co zdażało mi się wcześniej. Ten sprzęt jest po prostu rewelacyjny, kiedy nie pracuje od razu coś przeszkadza. Zwalniam blokadę, rozpędzam się i szybko próbuję brać zakręty. Niby wszystko ok, ale jakoś tak dziwnie. Wysoko, nie wygodnie. Zamiast się składać, hamuję. Nie potrafię znaleźć pozycji. “Jest inny” myślę sobie i jadę dalej.
Kończy się teren i zaczyna miasto. Kostka Bauma i prosta droga z niewielkimi wzniesieniami, jak na lekki rower o dużych kołach - warunki idealne. Jedzie się lżej niż w lesie, a jednak trochę trzęsie, dając karbonowemu sprzętowi okazję się wykazać. I klops. Jak tylko wjechałam w łatwy teren, od razu to i owo zaczęło przeszkadzać. Tym razem manetki. Kciuki mi się nie mieszczą pod dźwigniami. Próbuję jakoś chwycić kierownicę, ale coś mnie w palce kłuje tak, że zamiast koncentrować się na jeździe, ja próbuję ułożyć dłonie na chwytach. Strasznie dziwne, przerzucam biegi - wszystko działa, jadę prosto - i zaczyna uwierać. No nie. Jestem zawiedziona. Staram się koncentrować na czymś innym i postanawiam rozpędzić rower. Jest dobrze! Sztywna rama wykonana z dopracowanego, wysokiej klasy karbonu jest bardzo lekka. Wysiłek wkładany w pedałowanie jest w maksymalnym stopniu przekładany na rozpędzenie roweru. Lekkie koła American Classic również dorzucają swoje trzy grosze. Producent zapewnia, że zmienią dobry dzień jazdy w świetny. Coś w tym jest. Pedałując lekko można jechać szybko. Ot, kwintesencja ścigania. Agresywniejsza jazda odwraca moją uwagę od niewygodnych chwytów, i jest lepiej.
Po drodze jeszcze jeden test - zjazd po schodach. Ten wypada nad wyraz pozytywnie. Jedzie się pewnie i stabilnie. Jutro pokonam go szybciej.
Pierwszy dzień jednak mnie zawiódł. Głównie ze względu na niewygodny kokpit. Dałam nawet przejechać się koledze i on też mocno zniesmaczony komentował manetki oraz twarde chwyty. SRAM X0 i takie coś? Lipa.
Następnego dnia postanawiam zboczyć z drogi i wyskoczyć na pobliskie górki. Jest tam jeden podjazd, który doskonale nadaje się na sprawdzian. Ustawiam się i jadę. Klops. Zdejmuję plecak i kurtkę - próbuję jeszcze raz. Klops. Przednie koło ucieka, tył się kręci w miejscu. Nie rozumiem co się dzieje. Nawet na moim rowerze podjeżdżam wyżej. Zmieniam pozycję, kombinuję, co by tu się jeszcze dało poprawić. Kolejna próba i...nic. Nie mogę podjechać nawet do połowy. Zbyt zmęczona, żeby kontynuować test jadę do pracy. Wygląda na to, że relatywnie krótka górna rura (moja “Czarna Mamba” ma dłuższą) utrudnia efektywne podjazdy. Szkoda, gdyż oczekiwania miałam znacznie większe.
Potem schody, czyli sekcja “techniczna” - te same co wczoraj - pokonuję szybciej. Nie zawiodłam się - rower ponownie zachowuje się świetnie - kłaniają się zalety długiego ogona oraz wysokość kokpitu wymuszająca neutralną pozycję. Amortyzator elegancko tłumi. Niestety, zjazd kończy się spadkiem łańcucha. “Przyjemność”, która zdarzała mi się jeszcze kilka razy.
Tym razem obrażam się na rower. Nie tego się spodziewałam. Zastanawiam się co dalej. A może czas na zmiany? Odkręcam mostek i zdejmuję wszystkie podkładki. Obniżam kierownicę o jakieś 2 centymetry. Obniżam i przesuwam siodełko. Po dokonaniu wszelkich poprawek i regulacji trafia się wyjazd w Tatry, dokąd zabieram Dakotę. O wrażeniach możecie przeczytać w artykule "Warszawianka pod Tatrami". Miałam okazję sprawdzić rower na długich podjazdach i zjazdach. Muszę przyznać, że jest nieźle...a nawet całkiem dobrze. Pod górę jedzie się lekko, wręcz przyjemnie, mimo że stromy uphill nie jest mocną stroną Jamisa. Czuć, że... nic nie czuć. Pochodzę z nizin, a jadąc pod górę ledwo się zmęczyłam. Niska masa roweru jest niesamowitym atutem. Na tatrzańskich zjazdach rower zachowuje się bardzo dobrze. Stabilnie pokonuje przeszkody w terenie, a na asfalcie toczy się gładko i szybko, aż oczy łzawią.
Niejako przy okazji sprawdzam układ hamulcowy. Zestawowi Sram X.0 zarzuca się, że kiepsko hamuje, mnie też nie zachwycił, gdyż moje o wiele mniej kultowe, “budżetowe” Hygie Usagi wcale nie są dużo słabsze. Bez względu na regulacje hamulce piszczały i miałam wrażenie, że także pulsowały. Niemniej jednak miały przyjemną modulację...i hamowały. To w gruncie rzeczy duży plus.
Po powrocie do domu zabieram się za regulację manetek. Sram’owe cyngle można regulować w zakresie +/- 30o. Kręcę więc i szukam idealnego ustawienia. Niestety, nie jest mi dane przetestować. Pogoda nie rozpieszcza, a ja nie jeżdżę i zaczynam chorować. Kiedy po dwunastu dniach poczułam się trochę lepiej możecie się domyślić, jak bardzo byłam spragniona wyjść na rower. Pojechałabym na czymkolwiek, byle tylko miało dwa koła i pedały. Ale po co mi cokolwiek, kiedy w salonie, cichutko w kąciku na łaskawsze dni czeka Dakota?
Wzięłam się zatem do pracy. Zrobiłam listę rzeczy, które będę testować i opisywać. Składały się na nią: ergonomia manetek i działanie przerzutek. Szybkość zmiany biegów i praca pod obciążeniem. Punkt numer dwa, to amortyzator. Następnie korba - przede wszystkim prześwit i pokonywanie przeszkód a na koniec ogólne prowadzenie roweru, podjazdy, zjazdy długie i krótkie, hamulce i takie tam. Lista naprawdę się przydała.
Pamiętałam o ogólnym braku zachwytu po pierwszym kontakcie, więc na prawdziwą jazdę testową szykowałam się bez większego przekonania. Kto z Warszawy ten wie, że w Lasku Bielańskim da się zmęczyć. Ten kierunek obrałam także, jako miejsce mojego sprawdzianu. Poza długimi zjazdami i podjazdami było tam wszystko, co potrzeba.
Spragniona roweru, ale osłabiona chorobą byłam zaskoczona faktem, że jazda Dakotą nie sprawiała mi większego kłopotu. Jechało się lekko i przyjemnie i z każdą minutą czerpałam coraz więcej frajdy. Najpierw miało być łagodnie - na rozgrzewkę, ale nie wytrzymałam do końca pierwszej pętli. Po chwili jechałam szybciej i szybciej pewnie składając się w zakrętach. Po pierwszym zjeździe nabrałam prędkości i dokręcałam ile sił gładko pokonując piach i uskoki. Amortyzator pracował jak marzenie i po pierwszej pętli uginał się do siedemdziesięciu procent zakresu (tak na oko).
Druga pętla służyła do testu przerzutek. Szybko zmieniałam biegi w górę i w dół. Bajka. Leciutko i błyskawicznie łańcuch śmigał po zębatkach. Sram ma tą “dziwną cechę”, że umożliwia wciśnięcie dźwigni tylko do przodu - w przeciwieństwie do Shimano, które pracuje w obydwu kierunkach i do którego jestem przyzwyczajona. Na początku było to niezręczne, ale po chwili nie przeszkadzało zupełnie. Jak test to test - robiłam rzeczy zupełnie niedozwolone, na przykład przekaszałam łańcuch i na maksymalnym skosie zmieniałam biegi pod obciążeniem. Nic złego się nie stało, łańcuch wskakiwał na swoje miejsce, a ja jechałam dalej. Tym samym udało się odhaczyć punkt o podjeżdżaniu.
Po obniżeniu kierownicy, przednie koło już mi nie uciekało, a długi ogon dobrze dociążał tył. Rower podjeżdżał pewnie i lekko, o ile podjazdy mogą być lekkie. Kręcąc się tak po lesie przejeżdżałam przez każde zwalone drzewo (które rokowało nadzieję na przejazd) celem zaliczenia punktu “Pokonywanie przeszkód”. Nie wiem ile najwyższa przeszkoda miała wysokości, może 20 a może 30 centymetrów, ale przejeżdżając przez nią, zębatka wbiła się w pień a rower i tak przejechał. Taki zabieg na wyścigu - bezcenny.
Do końca zostały mi jeszcze tylko zjazdy i Dakota ten test zaliczyła z wyróżnieniem. Może w Warszawie brakuje gór, ale stromych technicznych zjazdów, nie. Duże koła Jamisa gładko pochłaniają przeszkody a długi ogon trzyma pion. Górna rura zwęża się w celu usztywnienia tak zwanego centrum kontroli. Dakota jest niezwykle stabilna i łatwo się nią manewruje w trudnym terenie. Wielokrotnie wjeżdżałam na tą samą górkę tylko po to, żeby jeszcze szybciej zjechać wąską, piaszczystą drogą w dó, gdyż sama nie wierzyłam, że jeszcze szybciej potrafię. Najbardziej jednak podobało mi się, gdy podczas jednego, bardzo stromego i “technicznego” zjazdu, prawie stanęłam w miejscu i skręciłam, żeby ominąć korzenie. Byłam bardzo zaskoczona udanym manewrem. Co więcej, nigdy wcześniej nie odważyłam się stamtąd zjechać.
Dakota, to taki rower, który dodaje wiary w siebie. Stopniowo pokonuje się kolejne przeszkody i własny strach. To niezwykle budujące. Nie mogę jednak pisać bez końca, wypadałoby podsumować mocne i słabe strony Jamisa Dakoty D29 Team.
Pomimo, że jest to najwyższy model amerykańskiego producenta, nie jest idealny. Przeszkadzał mi kokpit. Nie mogłam do końca znaleźć idealnego ułożenie manetek i hamulców. Avidy X.0 również nie zachwyciły. Pracują przyzwoicie, ale kosztują wybitnie. Minus za słaby stosunek jakości do ceny. Na szczęście zalet jest znacznie więcej. Mianowicie: Lekka i sztywna rama, znakomity widelec Rock Shocks Sid, koła i wybrane przez producenta opony. Pomimo mało wygodnych manetek, przerzutki spisały się na medal. Istnieje prawdziwa przepaść pomiędzy triggerami Sram X.0 a np. moimi Shimano XT. Szybkość i precyzja działania są niezastąpione, zwłaszcza podczas wyścigu. Bardzo przypadła mi do gustu korba. Lekka i sztywna z niezastąpioną małą tarczą, która idealnie sprawdzi się w górskich warunkach. Łańcuch płynnie poruszał się między dwiema zębatkami nawet pod dużym obciążeniem.
Powtórzę się - Dakota D29 Team, to rower dla wymagających. On jest stworzony z myślą o ściganiu i tam sprawdzi się najlepiej. Jeśli ktoś chce nim jeździć na rodzinne wycieczki albo do pracy może się zawieść. To nie był dla mnie wygodny rower, natomiast wszystkie niedogodności znikały w trudnym terenie, gdzie osiągał takie prędkości, że już nic nie przeszkadzało. Cała koncentracja kierowana była w jazdę. I to jest chyba dobra pointa. Dakota, to bicykl na teren i wyścigi. Nie lubi miasta ani utwardzonych nawierzchni. Najlepiej czuje się, kiedy jest kręto i stromo. Nie ważne czy stromo w górę czy w dół. Niska masa potęguje uczucie lekkości i chce się jechać szybciej, a wtedy wszystkie troski znikają. Osiąga się efekt “nie przeszkadzania”, co jest potwierdzeniem, że wszystko działa jak należy. To trochę jak nie posiadanie kamyka w bucie.
W zasadzie można powiedzieć, że doceniłam Dakotę. Wisienką na moim torcie jest nazwa roweru. O nim nie da się mówić inaczej niż... po imieniu.
Ah tak, miałam wspomnieć, że mostek, sztyca i siodło były spoza standardowego zestawu, ale kto by się tym przejmował...Po teście, na dzień przed oddaniem roweru, zaliczyłam jeszcze jeden ostatni wyścig. Trasa była krótka, bo raptem 28km i dość łatwa. A przynajmniej mi się wydała łatwa, bo na podjazdach i zjazdach nie każdy dał radę. Ktoś po drodze krzyknął “fajny rower!” Oczywiście, że... do mnie. Po wyścigu sporo osób podchodziło i pytało jak się jeździ. Kiedy odpowiadałam, że znakomicie, od razu chcieli próbować. Zaczęłam odpowiadać “w porządku”.
Dla lubiących statystyki, byłam druga. (Znów druga...)