fatman100

Życie to ne je bajka. Nikt nikomu nie mówił, że będzie łatwo. W poprzednim felietonie trochę się pastwiłem nad kolegą. Nie mogę powiedzieć, że bez przyjemności. Teraz więc przyszedł czas, aby powiedzieć coś niecoś o własnym odżywianiu, gdyż sam orłem nie byłem.

Piotr Makowski

Najpierw jednak jeszcze kilka słów tytułem wstępu. Ostatnio czytałem wywiad z Maćkiem Więckiem, Mistrzem Polski w Pieszych Maratonach na Orientację startującym w biegach na dystansach ultra, czyli około 100 km. Uderzyło mnie w nim zdanie dotyczące przestrzeganej diety.

Otóż Maciek powiedział, że ma nieustające kłopoty z wagą i tendencję do tycia, co jest stanem zupełnie naturalnym, gdy się schodzi poniżej wagi „zapisanej w genach”. Muszę przyznać, że brzmiało to dla mnie pocieszająco. Czyli nie tylko ja mam takie problemy! Również Mistrzom nic nie przychodzi łatwo! Z drugiej strony oznacza to, że „ta walka” nigdy się nie kończy…
Kiedyś, dawno temu, gdy rozpocząłem walkę ze swoją wagą (ważyłem około 89 kg w stosunku do 70 obecnie) dietetyczka ustawiła mi dietę na poziomie około 1300/1400 kcal. Nie było to żaden wątpliwej jakości wynalazek tylko dieta zrównoważona. (Nota bene warto pamiętać, że pan Dukan ostatnimi czasy przegrał proces, w którym domagał się przeproszenia (odwołania opinii) za stwierdzenie, że opracowana przez niego dieta jest niebezpieczna dla zdrowia). Dieta ustawiona dla mnie działała doskonale. Chudłem w tempie 1 kg na tydzień. Ostatecznie moja waga ustabilizowała się na poziomie około 73/74 kg.

W zasadzie super. Tylko, że gdy ktoś chce szybko jeździć na rowerze i podjazdy wprost przeskakiwać to warto ważyć nieco mniej. I tu zaczęły się schody. Jakiś czas temu wróciłem do diety na poziomie 1300/1400 kcal. Oczywiście również intensywnie trenowałem. To co spalałem podczas treningu starałem się uzupełniać suplementacją. Oczywiście tak nie do końca, – aby efekty były szybsze. I cóż efekty były. Niestety jednak mocno przejściowe. Cały wysiłek niweczony był przez napady łakomstwa i wieczorną przyjaźń z lodówką. Dwa kilogramy w dół, dwa kilogramy w górę. I tak wkoło Macieju. Postanowiłem poszukać pomocy u fachowców. I czegóż się dowiedziałam? Tego, czego należało się spodziewać.

Bo ja głupi pomysł miałem, że tak powiem parafrazując „klasyka”. Przy intensywnym treningu trzeba jeść więcej, a droga na skróty nie istnieje. Zmodyfikowałem swoje posiłki. Efekt jest. Wspomniane wcześniej 70 kg i brak napadów głodu. Nie oznacza to, że pokusy jedzeniowe zniknęły zupełnie. O nie. Tak dobrze nie ma. Walka wszak nigdy się nie kończy. Teraz jednak jakoś sobie owymi pokusami radzę. Zachęcam wszystkich do podjęcia wysiłku i rozumnej pracy nad wagą (o ile jest w ogóle taka potrzeba). To naprawdę przynosi efekty. Zarówno w rozumieniu sportowym jak i w postaci prostego zadowolenia z siebie. I w życiu jest łatwiej (np. wejść po schodach z rowerem) i na kolejne zawody człowiek patrzy z większym optymizmem.